Odcinek pierwszy mojego opowiadania o pustyni. Mamy lato, więc klimacik w sam raz. Dajcie znać czy Wam się podobało. 🙂
I
– Co ci przywieźć z podróży? – spytał John Mc Douall Stuart, stawiając nogę na stopniu wagonu.
Spojrzał w błękitne oczy żony. Patrzyły na niego z miłością i oddaniem.
– Wróć cały i zdrowy. Tylko tego pragnę.
– Wrócę. Nie martw się. Nastąpi to szybciej niż myślisz – powiedział Stuart, siląc się na uśmiech. – Muszę jechać. Pokładają we mnie wielkie nadzieje. To ważne dla Imperium Brytyjskiego. Doceń, że tę misję powierzyli właśnie mnie.
Ukrył pod maską uśmiechu wyraz żalu. Żalu? A może właśnie chciał stąd uciec? Nie patrzeć tej kobiecie prosto w oczy? Twarde żołnierskie rysy nie wyrażały jednak żadnych uczuć. W powietrzu rozniósł się przeciągły gwizd parowozu.
– Żegnaj, Axelle – powiedział, całując żonę w czoło.
Wskoczył na stopień.
Pociąg z wolna ruszył, a postać kobiety na peronie malała. Uniosła chusteczkę i pomachała nią z oddali. Mężczyzna chwilę patrzył w stronę żony, a po chwili z determinacją zatrzasnął drzwi wagonu. Dlaczego ją okłamał? Czy to pierwszy raz? Mimo woli otarł czoło dłonią… Przeleciały mu przed oczyma wydarzenia dawnych lat…
Przerwał je uprzejmy głos bagażowego. Stuart podał skórzaną walizkę i wolnym krokiem udał się do swojego przedziału. Zajął miejsce. Rozpiął kołnierzyk. Zamyślił się.
Miał wyraziste, mocne brwi, które świadczyły o jego władczym charakterze. Nie znosił sprzeciwu, w wojsku karał surowo brak dyscypliny. W trakcie Great Mutiny kazał rozstrzelać bez sądu dwóch nieposłusznych żołnierzy… Bali się go wszyscy podwładni. Nie miał także litości dla jeńców. Z jego rozkazu pod topór poszło dwustu złapanych powstańców indyjskich. Nigdy nie powiedział o tym żonie… Nieskazitelne świadectwo przebiegu służby. Order Imperium Brytyjskiego. Czy mógł się tłumaczyć brutalnością wojny?
Opaloną twarz okalały ciemne bokobrody. Włosy lekko zafalowane, zaczesane na bok. Czarne jak węgiel. Szeroka twarz, nisko osadzona szczęka, orli nos, wyraziste czoło. Mimo czterdziestki pokryte wielkimi zmarszczkami…
Pociąg przemierzał brytyjskie pola. Kiedy wreszcie można będzie zrzucić znienawidzony, wełniany mundur? Pot zalewał w nim plecy, kiedy przyszło walczyć w upale. Tęsknił do arabskiego burnusa. To mu przywodziło na myśl… Nie, nie chciał o tym myśleć. Nie tutaj, w Anglii. Ale przecież po to tam jedzie, tylko po to. Zacisnął bezwiednie palce.
John Mc Douall Stuart…
Pochodził ze znanej rodziny. Ojciec zajmował w wojsku wysokie stanowiska. Sam Stuart, jako młodzieniec został wysłany do armii… Nie mógł powiedzieć czy go to pociągało. Nie wierzył we wszystkie bajki o wielkiej Anglii… Nie służył ojczyźnie. Jednak został wysłany do Indii… Dzięki armii…
Był sam na świecie. Nie miał rodzeństwa. Matka zmarła, kiedy Stuart miał kilka lat. Kilka lat temu poznał Axelle de Beauharnais. Piękna, jasnowłosa kobieta czekała jakby tylko na niego. Nie lubiła zabaw, balów do późnej nocy, bulwarów miejskich. Towarzyszyła mężowi w jego spacerach po pobliskich łąkach i ogrodach. W podróż poślubną zabrał ją nad surowe i piękne szkockie wybrzeża… Potem pojechał na wojnę.
Otrząsnął się z zadumy.
Podróż mijała spokojnie…
Pociąg zbliżał się do końcowej stacji…
Naraz do przedziału wszedł mężczyzna. Hindus. Jego rysy twarzy wyryły się głęboko w umyśle Stuarta. Rozpoznałby je zawsze. I mimo brytyjskiego stroju człowieka, poznał je.
– Auda… – wyszeptał bezwiednie. Ręce mu opadły. Obrazy z przeszłości żywiej stanęły mu przed oczami. Mężczyzna patrzył na niego zimnym, pełnym nienawiści ale i spokoju, wzrokiem. Auda… Książę Auda… Jak się tu znalazł? Czyli go szukał? Nie zapomniał? Nie mógł zapomnieć. Ale…
– Tak, sahibie. To ja. Wreszcie Cię znalazłem. – przenikliwy, zimny głos przeszywał Stuarta do głębi. Nie był w stanie nic powiedzieć.
Wyszarpnął naraz z pochwy rewolwer i strzelił. Jeszcze raz. Naciskał spust, aż usłyszał suchy dźwięk iglicy. Hindus z każdym strzałem pochylał się, aż wreszcie padł na podłogę. Kurczowo wyciągnął ręce w stronę mordercy, aż wreszcie wycharczał:
– Zabiłeś mnie…ty psie…
Stuart patrzył się na zabitego. Miał otwarte oczy, zwrócone wciąż w jego stronę. Patrzyły na niego z wyrzutem, a na jego twarzy widać było zastygły ból. Żołnierza ogarnęła żądza zemsty. Auda nie żyje. Kopnął jego ciało. Indie… Pociąg.
Był sam w przedziale. Linia była bardzo wczesna i nikogo nie było także w całym wagonie. Stuart wyszedł na korytarz. Pusto. Chwycił walizkę. Parowóz zwalniał na zakręcie. Mężczyzna otworzył drzwi, wyrzucił bagaż, stanął na stopniu i skoczył, bezpiecznie lądując na ziemi.
II
Kair… Miasto tysiąca minaretów… Codziennie przelewają się przez niego fale przybyszów z Arabii, Armenii, Izraelu, Egiptu… Zewsząd słychać nawoływania muezina… Setki kultur ścierają się ze sobą na tej niewielkiej przestrzeni…
Na brzegu Kanału Sueskiego, który właśnie budowany, przechodził przez miasto, stał mężczyzna. Ubrany był w brązowy, brudny i podarty burnus, szeroki płaszcz bez rękawów, głowę miał owiniętą szarym turbanem. Na jego nogach widniały stare, popękane od słońca, skórzane sandały, wytarte od nieustannego chodzenia po gorącym piasku. Człowiek miał opaloną skórę, lecz nie był to Arab ani żaden inny mieszkaniec Bliskiego Wschodu. Jego twarz była porośnięta gęstą i zmierzwioną brodą. Oczy patrzyły nieufnie, niechętnie, usta były zamknięte i nie można było spostrzec nieustannego ruchu warg, szepczących sibha, a ręce nie przesuwały paciorków sznura modlitewnego. Obok, na ziemi, leżał wór ze skóry wielbłąda, może pierwotnie bukłak, ale dawno nie nosił już w sobie wody.
Kim był ten człowiek?
Johnem Mc Douall’em Stuartem, we własnej osobie.
Mimo wielu przeciwności losu znalazł się w Kairze, ze zniszczoną reputacją, niechętnym spojrzeniem wielu osób, ze splamionym honorem… Honorem? A może właśnie ulżył jakiejś obeldze, pomścił wielką zbrodnię… Sam nie potrafił się przed sobą tłumaczyć. Nie potrafił się przyznać. Okłamywał się nieustannie, zbyt przywykł do ślepego wypełniania rozkazów przez podwładnych. A teraz…? Drżał jak dziecko przed samym sobą. Jednak nie rozważał tego teraz. Odbiegł myślami dalej, w stronę samotnej kobiety, stojącej na dworcu, machającej i wysyłającej ostatni pocałunek… Czy już wie? Gazety podały o wszystkim. Informacje roznoszą się błyskawicznie. Telegraf… Kolej… Statki…
Spojrzał na tłumy ludzi, na wielbłądy, muły i osły, na mętną wodę kanału… Szukali go wszędzie. Nadal go szukają. Wielokrotnie uciekał już przed armią, służbą celną, żandarmerią… Przed znienawidzoną gwardią złożoną z zaprzedanych Arabów… Nikt nie lubi zdrajców. Stuart sam im kiedyś rozkazywał. Teraz przed nimi się chowa. Jak pies. Wyjęty spod prawa… Sam nie wie, jak zdołał dotrzeć do wybrzeży Anglii. Jak zdołał dostać się na statek. Jak zdołał pokonać morze i jak zdołał ujść pościgu w Kairze. Wiedział, że zostały już wysłane listy gończe. Ironia losu, ten sam oficer, który osobiście podpisał mu dobre referencje o nieskazitelnej służbie, teraz wydał rozkaz aresztowania. I komu tu ufać? Ufać? Przecież sam sobie nie ufał, sam przed sobą uciekał, aż na pustynię. Czy tak? A czy to nie coś innego spowodowało, że porzucił żonę i dom rodzinny, i udał się na drugi koniec świata? Znów Indie stanęły mu przed oczyma. Przeklęte Indie. Przeklęta Kalahari. Ta nazwa przenikała go do głębi. Ale i tak tam pojedzie. Instynktownie wyciągnął rękę w stronę worka. Stary, skórzany zeszyt był na swoim miejscu… Czy to nie jej opowieść, a potem zbieg okoliczności, sprawiły, że teraz tu się znalazł? Lubił zbierać niecodzienne rzeczy. Tak było i wtedy. Nie był przesądny, nie wierzył w moc Allaha, o której nasłuchał się od miejscowych. Ale…
Grudka ziemi zmąciła spokojną taflę kanału. Ocknął się z zamyślenia. Trzeba działać, zanim namierzą go patrole. Ale nie namierzą. Stuart znał doskonale miasto, arabski i miejscowe zwyczaje. To był jego drugi dom, ciężko mu się było do tego przyznać, odkąd opuścił ten najdroższy.
Głośne adhan z pobliskiego minaretu rozniosło się w powietrzu. Słońce zachodziło nad horyzontem. Re kończył swoją dzienną podróż barką po niebie i wpływał do świata podziemnego…
III
Nie była zadowolona z jego odjazdu. Może to zwykłe uczucie kochającej żony, a może…
W każdym razie przeczuła zbliżające się wydarzenia. Jej mąż zamordował człowieka. Boże mój, jak to się stało? Dlaczego? Jaką tajemnicę skrywał przed nią?
Stała nieruchomo, gazeta opadła jej na ziemię. Nie powiedzieli jej nic. Dopiero major Sheridan, kolega Stuarta z kampanii, przyszedł i jak mógł najdelikatniej, powiedział jej o wszystkim. Zniosła to dzielnie. Jednak, gdy tylko wyszedł, wybuchła płaczem. Głośnym i histerycznym. Wiedziała, co teraz nastąpi. Nieszczere wyrazy współczucia, sądy, dochodzenia, wytykanie palcem, gazety, dziennikarze… Długi, które zaciągnął Stuart. Sam zniknął gdzieś w Afryce… Nie wiedziała, gdzie jest. Bała się jednej strony o niego, bała się strasznie, ale jednocześnie cieszyła się, że uniknął kary.
Ostatnie lata…
Poznali się… Była późna jesień i Axelle, otulona w płaszcz, szła przez paryskie zaułki, dotarła na nieoświetlony most, kiedy naskoczyło ją dwóch opryszczków… Wyrywali jej torebkę, nie miała w niej nic cennego. Gdyby nie pojawił się John… W pięknym galowym mundurze. Wracał z jakiejś uroczystości wojskowej. Gdyby jej wtedy nie uratował… Był bardzo silny… Miał broń. Ale jej nie użył. To spodobało się Axelle.
Potem przyszła wojna.
Mąż zmienił się całkowicie. To już nie był ten sam miły, czarujący młodzieniec, który rozczytywał się w Dickensie… Zabrał jego książki nawet do Indii. Ale nie przywiózł z powrotem.
Indie… Czytała o brutalności powstania sipajów. Nie mogła jednak uwierzyć, że jej John mógł bezlitośnie tępić ludzi, którzy tylko walczyli o swoją ziemię. Po prostu nie mogła. Napisał do niej tylko raz, z Kalkuty. Tłumaczył się potem brakiem czasu. Ale przecież był w sztabie! Nie walczył na pierwszej linii! Miała wiele do wyrzucenia mężowi. Ale teraz bała się, po prostu się o niego bała.
Szelest sukni przerwał ciszę w pustym pokoju. Usiadła na łóżku. Podniosła z półki fotografię Johna. Te same surowe, dumne i piękne rysy. Te same brwi. Oczy. Patrzyły hardo, z zacięciem, ale i wielką mądrością. Której teraz zaufa. I będzie czekać, aż wróci. Obiecał, że wróci.
Jakże była ufna… Jej błękitne oczy nigdy nie mogły zwątpić w słowa męża. Dzieliła się z nim każdym zmartwieniem i troską. Jak dziecko. Z radością wspominała każde jego miłe słowo. Każdy podarunek. Poziomkowa suknia… Wisiała w szafie od kilku miesięcy. Nie dopominał się, żeby ją założyła. Tak jak kiedyś. Wstała i podeszła do staroświeckiego mebla. Pogładziła ręką materiał. Każda koronka, każda falbanka, były jej dobrze znane. Przypominały jej Johna. Jeśli nie wróci, nigdy jej nie założy. Jak może tak mówić? On wróci… Ale… Zatrzasnęła szafę. Poczuła się nagle samotna, tak samotna, jak nigdy. On ma pustynię… A ona? Czemu z nim nie pojechała? Nie pozwoliłby. Nigdy.
IV
Pustynia… Drgające z gorąca powietrze paliło oddech. Pod kopytami wielbłądów chrzęścił piach, złoty i ciepły, stanowiący podłoże dla tej królowej Czarnego Lądu. Pustynia… Nad widnokręgiem nie unosiła się żadna chmurka, najlżejszy powiew wiatru nie splamił nieskazitelnej ciszy, która przepełniała wszystko i wszystkich do głębi. Milczenie. Nie słychać było okrzyku, wzywającego wyznawców Proroka do modlitwy… Nic, jak okiem sięgnąć, tylko piasek, morza piasku, stykające się z błękitnymi wodami nieba.
Karawana podążała na zachód.
Kalahari… O, matko wszystkich pustyń! Ta, która napełniasz swe dzieci grozą. Niejeden mieszkaniec tych ziem ukorzy się przed Tobą, nie znajdziesz przewodnika, który bez potrzeby przekraczałby Twe święte granice, nie masz białego, który odważy się samotnie zapuścić w Twe otchłanie.
Samotny wędrowiec, jeśli nie ma wrodzonego daru rozpoznawania kierunku, typowego dla mieszkańców tych ziem, zginie, zginie z pragnienia i wyczerpania, gdyż nie przejdzie sam całej pustyni. Nie ma tam żadnej oazy, strumienia, sadzawki, studni, gdzie można by napełnić sakwy wodą… Tylko złowieszcze ptaki, czyhające na Twoją śmierć, kołują nad głowami…
Nie ma żadnych wskazówek pokazujących właściwą ścieżkę. Trzeba zdać się na swoją wiedzę i zmysł postrzegania kierunku, ludy berberyjskie osiągnęły tę sztukę w stopniu najwyższym.
Co jakiś czas widać tylko kości, nagie, białe, wysuszone od nieustających promieni słońca… Na przestrogę dla tych, którzy wciąż podróżują pustynią. Nie jest ich też dużo. Nie spotkasz na drodze żadnego podróżnika, rzadko trafisz na karawanę. Wędrowcy omijają te strony. Wolą znaleźć inną, okrężną, ale prostszą drogę… I ujść z życiem.
Karawana podążała na zachód.
Dwanaście wielbłądów, każdy z przytoczonymi bukłakami pełnymi świeżej wody. Dwanaście wielbłądów i każdy z przewodnikiem na grzbiecie. Jeden tylko, jeździec, podążający na przedzie, wydawał się nie być rodowitym mieszkańcem pustyni. Mimo opalonej skóry można było rozpoznać białego.
John Mc Douall Stuart…
A więc jednak wyruszył i podąża teraz nieznanymi szlakami, gdzie nikt nie będzie go szukał… Wyjęty spod prawa, ścigany listami gończymi, zdegradowany i w oczach wojsk, i w oczach społeczeństwa. Zabił człowieka… Jakie to niezwykłe wypadki popchnęły go do tego czynu? Nie chciał o tym myśleć. Chciał zapomnieć. Łagodne falowanie wielbłąda ukoiło go. Tu go nikt nie znajdzie. Czy mógł jednak uciec przed samym sobą? Nie chciał odpowiedzieć.
Czyż już wiele nie wycierpiał, starając się o przygotowania do wyprawy? Jeszcze w Kairze? Najął co prawda, ale z trudem, jedenastu Arabów, dzieci pustyni, nawykłych do trudów i znających każdy zakątek pustyni. Czy mógł im zaufać?
Przewodził nimi Abul Hajr, rosły młodzieniec, o kręconych czarnych włosach i gęstej ciemnej brodzie. Czy wiedział, kim jest Stuart? Czy słyszał? Tego McDouall nie wiedział. Obiecał mu zapłatę, powinno wystarczyć. Miał pieniądze. Kupił za nie także potrzebny sprzęt i zapasy żywności. Każdy miał otrzymać karabin Dreysa, Stuart sam był uzbrojony w Enfield i rewolwer. Stary Colt Navy, jeszcze z czasów wojny. Znowu wojna.
Popędził wierzchowca.
Miał dość czasu, by poznać swych towarzyszy. Wszyscy wyznawali wiarę w proroka, wszyscy wychowali się tutaj. Dżafar, Hamid, Imad Udin, Mudżahid… Ich imiona były dźwięczne i pasowały do surowego klimatu pustyni. Czuł się tu wolny. Kochał, jeśli to słowo będzie dobrym określeniem w jego przypadku, to dzikie miejsce, kochał swobodę, naturę… Czy jednak naprawdę był wolny?
– Tawakuf! Zatrzymać się! – krzyknął przewodnik karawany, jadący obok niego.
– Hasal ej? Co się stało? – spytał Stuart ostro.
– Odpoczniemy. Wielbłądy zmęczone, effendi1.
Dromadery potrzebowały odpoczynku. Przebyli od rana ogromny szmat drogi i Stuart dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Przytknął do ust blaszaną manierkę. Orzeźwiający płyn ocucił go.
– Gdzie jesteśmy? – spytał Araba.
– La a’rif. Nie wiem. – odrzekł Abul zaczepnie.
– Jak to nie wiesz?! – krzyknął Stuart, unosząc się – gadaj, pokaż na mapie, gdzie jesteśmy! – wyjął z płóciennej torby papier.
– Droga daleka, efendi. Ja od rana zgubić się.
– Zgubić się, hę? – burknął Stuart i wyjął zza pasa rewolwer. – Gdzie jesteśmy?
– Koło Doliny Śmierci. – odrzekł szybko Beduin – podążać dobrym szlakiem.
***
świetne opowiadanie !
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzięki. 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
a tu dodatkowy komentarz
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
???
PolubieniePolubienie
twórca chciał
PolubieniePolubienie
i kolejny
PolubieniePolubienie
🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Opowiadanie spoko.
Ale tak:
-„Żołnierza ogarnęła rzadź zemsty.” Co przepraszam?! Chyba żądza.
-…Hmm…no imamy tu jak widać morderczy atak trzykropków…
Pozdrawiam,
PolubieniePolubienie
Dzięki, już poprawione. 🙂
PolubieniePolubienie
Super. 🙂 Pełne tajemnic, ale Klejnot Avilionu lepszy…heh
PolubieniePolubienie